Wyobraź sobie koszmar rodem z Roku 1984 Orwella wcielony w życie. Wyobraź sobie, że mieszkasz w kraju, w którym radia odbierają tylko jedną, państwową stację. Wyobraź sobie szary świat, w którym kolor wprowadzają tylko czerwone hasła propagandy. Wyobraź sobie, że na ścianie pokoju musisz powiesić portret przywódcy i kłaniać się mu we wszystkie święta. Wyobraź sobie miejsce, w którym seks służy jedynie płodzeniu kolejnych obywateli, a służby bezpieczeństwa, niczym Orwellowska Policja Myśli, bacznie obserwują twoją twarz podczas wieców, by upewnić się, że szczere są nie tylko twoje słowa, ale też twoje myśli. To miejsce istnieje naprawdę – nazywa się Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna. Reżim rządzący Koreą Północną od 1945 jest prawdopodobnie najbardziej totalitarnym systemem we współczesnym świecie. Wielokrotnie nagradzana książka Barbary Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej pozwala zobaczyć rzeczywistość, o której większość z nas nie ma pojęcia. Książka obejmuje chaotyczny czas po śmierci Kim Ir Sena, gdy do władzy doszedł jego syn Kim Dzong Il, a w kraju zapanował głód, w wyniku którego zginęła jedna piąta mieszkańców i gwałtownie wzrosła liczba nielegalnych uciekinierów z komunistycznego raju.
Autor: Barbara Demick
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2017
Oprawa: twarda
Liczba stron: 368
Format: 13.5x21.5 cm
Numer ISBN: 978-83-8049-550-0
Po ciemku trzymaliśmy się za ręce
Na nocnych zdjęciach satelitarnych Dalekiego Wschodu widać rozległą, zadziwiająco nieoświetloną plamę. Ta ciemna przestrzeń to Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna. Z tajemniczą czarną dziurą sąsiadują Korea Południowa, Japonia i świecące już względnym dobrobytem Chiny. Nawet z wysokości setek kilometrów widać tam białe punkciki billboardów, latarni, sygnalizacji ulicznej czy neonów sieci fast foodów, które świadczą o tym, że życie w tych krajach jest w dwudziestym pierwszym wieku nieodłącznie związane ze zużyciem energii elektrycznej. Ale tuż obok rozpościerają się obszary czerni, o powierzchni prawie dorównującej Anglii. To zdumiewające, że państwo, w którym żyją dwadzieścia trzy miliony mieszkańców, wydaje się bezludnym oceanem. Północna Korea jest po prostu pustką.
Kraj ten zaczernił się na początku lat dziewięćdziesiątych. Jego głęboko niewydolna gospodarka załamała się po rozpadzie Związku Radzieckiego, który wspierał swego komunistycznego sojusznika dostawami taniej ropy naftowej. Elektrownie popadły w ruinę. Zabrakło światła. Wygłodniali ludzie wspinali się na słupy elektryczne, żeby ściągnąć kawałek miedzianego drutu i wymienić go na jedzenie. Gdy schowa się słońce, a pejzaż zaciągnie szarością, przycupnięte małe domostwa wciąż giną w mroku. Do świtu nikną całe wsie. Nawet w niektórych dzielnicach pokazowej stolicy, Pjongjangu, idzie się nocą środkiem dużej ulicy, nie widząc domów ani po jednej, ani drugiej stronie.
Przygodnej osobie wpatrującej się w pustkę, którą jest dzisiejsza Korea Północna, mogą przychodzić na myśl odludne wioski w Afryce czy Azji Południowo-Wschodniej, gdzie jeszcze nie dotarła cywilizacja elektryczności. Korea Północna nie jest jednak krajem zacofanym, lecz państwem, które odłączyło się od rozwiniętego świata. Świadectwa tego, czym była dawniej, i tego, co zostało utracone, odnajduje się przy każdej większej drodze – bo wszędzie tam wiszą resztki zardzewiałych drutów elektrycznych, których sieć pokrywała kiedyś cały kraj. Starsi mieszkańcy Korei Północnej dobrze pamiętają czasy, gdy mieli więcej prądu (a zatem także żywności) niż ich proamerykańscy kuzyni z Korei Południowej, to zaś tylko potęguje w nich poczucie upokorzenia z powodu przymusowego siedzenia nocami po ciemku. W latach dziewięćdziesiątych Stany Zjednoczone zaoferowały KRLD pomoc energetyczną w zamian za rezygnację przez ten kraj z programu zbrojeń jądrowych. Administracja Busha wycofała się jednak z tej obietnicy, zarzucając Korei Północnej niedotrzymanie warunków umowy. Mieszkańcy skarżą się gorzko na ciemności, lecz ich przyczyny upatrują w sankcjach amerykańskich. W nocy nie mogą czytać. Nie mogą oglądać telewizji. „Bez prądu nie mamy kultury” – rzucił mi kiedyś oskarżycielsko pewien przysadzisty północnokoreański strażnik. Ale ciemności miewają też dobre strony. Zwłaszcza gdy jest się nastolatkiem i chodzi na sekretne randki. Kiedy dorośli położą się spać, czasem już o siódmej wieczorem, łatwiej wymknąć się z domu. Mrok sprzyja prywatności i swobodzie, których w Korei Północnej brakuje tak bardzo jak elektryczności. Jego cudowna zasłona zapewniająca niewidzialność chroni przed wścibstwem rodziców, sąsiadów, tajniaków. Chociaż poznałam wielu Koreańczyków z Północy, którzy mówili, że pokochali ciemności, największe wrażenie wywarła na mnie historia pewnej kilkunastoletniej dziewczyny i jej chłopaka. Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, miała dwanaście lat. On, o trzy lata od niej starszy, mieszkał w pobliskim miasteczku. W bizantyjskiej hierarchii społecznej obowiązującej w Korei Północnej jej rodzina plasowała się nisko. Gdyby ktoś zobaczył ich razem w miejscu publicznym, chłopak straciłby szanse na karierę, a ona reputację cnotliwej dziewczyny. Dlatego umawiali się wyłącznie na długie spacery po ciemku. Zresztą i tak nie mieli wyboru, bo na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zaczęli spotykać się na poważnie, z powodu braku prądu zamknięto restauracje i kina. Umawiali się po kolacji. Dziewczyna zakazała mu stukać do drzwi wejściowych, bo krępowała się starszych sióstr, młodszego brata i ciekawskich sąsiadów. Jej rodzina mieszkała w ciasnocie razem z kilkunastoma innymi rodzinami w długim, wąskim budynku, za którym znajdowała się wspólna ubikacja. Biały murek zasłaniający dom od ulicy sięgał nieco powyżej linii wzroku. Za tym murkiem chłopak krył się po zmroku. Brzęk naczyń zmywanych przez sąsiadów i odgłosy dobiegające z wychodka głuszyły dźwięk jego kroków. Musiał na nią długo czekać, czasem dwie, trzy godziny. To było bez znaczenia. W Północnej Korei życie biegnie wolniej. Tam nie nosiło się zegarka. Dziewczyna wymykała się, kiedy tylko mogła wyjść z domu niezauważona. Przez chwilę wpatrywała się w ciemność: jeszcze go nie widziała, ale czuła jego obecność. Nie musiała się malować – w mroku makijaż jest przecież niepotrzebny. Czasem miała na sobie po prostu szkolny mundurek z marszczonej tkaniny syntetycznej: szafirową spódniczkę zakrywającą skromnie kolana i białą bluzkę z czerwoną chustką. Była bardzo młoda i jeszcze nie przejmowała się swoim wyglądem. Najpierw szli w milczeniu, potem ich głosy stopniowo podnosiły się do szeptu, normalnie zaczynali mówić dopiero za wsią, kiedy mijało napięcie. Trzymali się na odległość wyciągniętej ręki aż do chwili, gdy byli pewni, że nikt ich nie widzi. Na skraju wsi mijali kępę drzew, za którą zaczynały się tereny uzdrowiska z gorącymi źródłami. Kiedyś był to dość znany kurort – do jego wód o temperaturze pięćdziesięciu pięciu stopni zjeżdżały autobusy pełne chorych na cukrzycę i reumatyzm Chińczyków – lecz później zamarło w nim życie. Przy wejściu błyszczał prostokątny staw, otoczony kamiennym obramowaniem. Dalej ciągnęły się dróżki wysadzane sosnami, klonami japońskimi i jej ulubionymi miłorzębami, których delikatne liście o idealnym kształcie orientalnego wachlarza żółkły jesienią na musztardowo. Drzewa porastające okoliczne wzgórza zostały zdziesiątkowane, ponieważ ludzie potrzebowali opału, ale te na terenie uzdrowiska były tak piękne, że okoliczni mieszkańcy nie ośmielali się ich tknąć. Teren był jednak zaniedbany. Drzew nie przycinano, kamienne ławki popękały, wyrwy w brukowanych alejkach wyglądały jak dziury w zębach. W połowie lat dziewięćdziesiątych prawie wszystko w Korei Północnej zdążyło się zużyć, zepsuć, podupaść. Kraj widział lepsze czasy. Ale po ciemku zniszczenia mniej rzucały się w oczy. Basen z gorącą wodą, mętny i zarośnięty rzęsą, jaśniał wtedy odbiciem nieba. Widoku nocnego nieba w Korei Północnej nie sposób zapomnieć. To chyba najwspanialsze niebo w północno-wschodniej Azji, bo tylko tam nie przesłaniają go pyły węglowe, piasek nawiewany znad pustyni Gobi ani dymy przemysłowe, od których dusi się reszta kontynentu. Kiedyś północnokoreańskie fabryki dokładały się do tej chmury, ale to już przeszłość. Blasku gwiazd jaśniejących na górze nie tłumią tam sztuczne światła. Wędrująca nocą para zbierała liście miłorzębu. O czym rozmawiali? O rodzinie, kolegach z klasy, przeczytanych książkach – każdy temat był fascynujący. Gdy po latach spytałam dziewczynę o najszczęśliwsze chwile w jej życiu, opowiedziała mi o tamtych nocach. Zjawisk tego rodzaju nie widać na zdjęciach satelitarnych. W siedzibie CIA w Langley w Wirginii i na uniwersyteckich wydziałach orientalistyki o Korei Północnej myśli się z oddali. I w tym myśleniu pomija się to, że w tej czarnej dziurze, w przygnębiającym, mrocznym kraju, gdzie miliony ludzi umarły z głodu, jest także miłość. Kiedy ją poznałam, ta dziewczyna była już trzydziestojednoletnią kobietą. Mi-ran (tak ją nazywam w tej książce) uciekła sześć lat wcześniej ze swojego kraju i zamieszkała w Korei Południowej. Poprosiłam ją o rozmowę w związku z moim artykułem o zbiegach z Północy. W 2004 roku zostałam szefową seulskiego oddziału gazety „Los Angeles Times”, który zajmuje się całym Półwyspem Koreańskim. Korea Południowa, ze swą dwunastą pod względem wielkości gospodarką na świecie, rozwijającą się – choć nie bez zawirowań – demokracją oraz mediami należącymi do najprężniejszych w Azji, nie sprawiała nam trudności. Wysocy urzędnicy państwowi podawali dziennikarzom swoje numery telefonów komórkowych i nie mieli pretensji, gdy dzwoniło się do nich poza godzinami pracy. Korea Północna była tego przeciwieństwem. Jej komunikacja ze światem zewnętrznym sprowadzała się niemal wyłącznie do tyrad Koreańskiej Centralnej Agencji Informacyjnej, którą ktoś przezwał „zajadłą szczekaczką” za komiczny patos, z jakim złorzeczyła „imperialistycznym sługusom Ameryki”. W wojnie koreańskiej, która toczyła się w latach 1950–1953 i była pierwszym wielkim, krwawym starciem zimnej wojny, Stany Zjednoczone walczyły po stronie Korei Południowej i do dziś utrzymują tam czterdziestotysięczny kontyngent wojskowy. Dla KRLD, której animusz bojowy nie osłabł od tamtych czasów, wojna na Półwyspie jakby nigdy nie dobiegła końca. Obywatele amerykańscy rzadko są wpuszczani do Korei Północnej, a jeszcze trudniej tam wjechać amerykańskim dziennikarzom. Kiedy w 2005 roku dostałam wreszcie wizę i wybrałam się do Pjongjangu, mnie i mojego kolegę poprowadzono wydeptanym szlakiem pomników ku czci wielkich przywódców: Kim Dzongila i jego nieżyjącego ojca Kim Ir Sena. Przez cały czas nie odstępowali nas ani na krok dwaj chudzi panowie w ciemnych garniturach. Obaj nazywali się tak samo: pan Park. (W Korei Północnej zagraniczni goście na wszelki wypadek dostają po dwóch „opiekunów”, którzy pilnują się wzajemnie, żeby żadnego z nich nie można było przekupić). Panowie Park używali takiej samej koturnowej retoryki, w jakiej przemawia państwowa agencja prasowa. („Dzięki naszemu przywódcy Kim Dzongilowi” – ta fraza powtarzała się w naszych rozmowach z zadziwiającą regularnością). Kiedy się do nas zwracali, unikali kontaktu wzrokowego, a ja zastanawiałam się, czy wierzą we własne słowa. Co sobie myślą naprawdę? Czy rzeczywiście tak bardzo kochają swojego wodza? Czy nie brakuje im jedzenia? Czym zajmują się w domu po powrocie z pracy? Jak wygląda życie w najbardziej represyjnym reżimie na świecie? Zrozumiałam, że na te nurtujące mnie pytania nie uzyskam odpowiedzi w Korei Północnej. W tym celu należało rozmawiać z uciekinierami stamtąd. W 2004 roku Mi-ran mieszkała w Suwonie, mieście położonym trzydzieści kilometrów na południe od Seulu, tętniącym życiem i pełnym rozgardiaszu. W Suwonie znajdują się centrala Samsung Electronics oraz zakłady produkujące rzeczy nieznane większości Koreańczyków z Północy, jak monitory komputerowe, płyty CD, telewizory cyfrowe, pendrive’y. (Dane statystyczne wskazują, że różnice poziomu gospodarczego między Koreami są co najmniej czterokrotnie większe niż te, które dzieliły NRD od RFN w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku). Suwon jest zakorkowany, tłoczny, hałaśliwy, to kakofonia dźwięków i feeria kontrastowych kolorów. Jak w większości południowokoreańskich miast, rażą w nim architektoniczny nieład, brzydota betonowych brył, krzykliwe oznakowania. Na peryferiach kilometrami ciągną się wieżowce mieszkalne, w centrum, przez które trudno się przebić samochodem, nie sposób zliczyć kawiarni Dunkin’ Donuts, restauracji Pizza Hut oraz ich koreańskich podróbek. W bocznych ulicach umiejscowiły się hotele o takich nazwach, jak Eros czy Love-Inn Park, gdzie wynajmuje się pokoje na godziny. Inny owoc cudu gospodarczego to jezdnie zablokowane tysiącami hyundaiów, próbujących się przebić z domu do centrum handlowego. Z powodu nieustannego paraliżu komunikacyjnego w Suwonie pojechałam tam z Seulu pociągiem, co trwało pół godziny, po czym przesiadłam się do taksówki, by dotrzeć do jednego z nielicznych lokali w mieście, gdzie można spokojnie posiedzieć: restauracji tuż przy osiemnastowiecznych fortyfikacjach, której specjalnością są wołowe żeberka z grilla. W pierwszej chwili nie udało mi się wypatrzyć Mi-ran. Wyglądała zupełnie inaczej niż przybysze z Północy, których poznałam. W tym czasie w Korei Południowej mieszkało około sześciu tysięcy uciekinierów z Północy i zwykle widać było na pierwszy rzut oka, że nie wtopili się w otoczenie: kobiety nosiły na przykład przykrótkie spódniczki, a na nowych ubraniach zostawiały nieoderwane metki – lecz Mi-ran niczym się nie wyróżniała. Miała na sobie elegancki brązowy sweter i dobrane spodnie z trykotu. Odniosłam także wrażenie (które, jak wiele innych moich odczuć, okaże się błędne), że jest nieśmiała. Włosy, gładko ściągnięte, spięła klamrą ozdobioną kryształem górskim. Wyglądała nienagannie mimo śladu trądziku na brodzie i lekkiego brzuszka – była bowiem w czwartym miesiącu w ciąży. Przed rokiem wyszła za mąż za Koreańczyka z Południa, cywilnego pracownika armii, z którym teraz spodziewała się pierwszego dziecka. Zaprosiłam ją na lunch i poprosiłam, żeby opowiedziała mi o szkolnictwie w Korei Północnej. Przed ucieczką Mi-ran pracowała jako przedszkolanka w osadzie górniczej, KRLD kończyła magisterskie studia pedagogiczne*. Wywiązała się między nami poważna, chwilami przygnębiająca rozmowa. Nie byłyśmy w stanie tknąć niczego, co zamówiłyśmy, bo opowiadała mi o tym, jak przyszło jej patrzeć na ginących z głodu pięcio- i sześcioletnich podopiecznych. Dzieci umierały, a ona miała im wpajać, że Koreańczycy z Północy zostali pobłogosławieni przez los. Kim Ir Sena, który rządził północną częścią Półwyspu Koreańskiego od drugiej wojny światowej do śmierci w 1994 roku, trzeba było czcić jako boga, jego syna i następcę – Kim Dzongila – jako syna bożego, na podobieństwo Chrystusa. Mi-ran nie umiała się pogodzić z tym praniem mózgu. Po godzinie czy dwóch wdałyśmy się, jak to się mówi lekceważąco, w babską paplaninę. Opanowanie i otwartość Mi-ran sprawiły, że ośmieliłam się poruszyć tematy dotyczące jej bezpośrednio. Co młodzi ludzie w Korei Północnej robili dla przyjemności? Czy ma stamtąd jakieś miłe wspomnienia? I czy miała tam chłopaka?
(...)