BAKSTEJDŻ LITERACKI
CZYLI PRZEWODNIK PO „AUTORSKIM PRZEWODNIKU PO POMORZU TYLNYM” PIÓRA AUTORA
#6 Dlaczego bohater ciągle się boi? / O wzniosłości jako kluczu do estetyki książki
Dość dokładną definicję wzniosłości zawarłem w książce. Jest to fragment z „Krytyki władzy sądzenia” Kanta. Ale mimo że wszystko stoi czarno na białym – wystarczy kupić i przeczytać (Kanta lub mnie) – to obawiam się, że wszelkie pisanie o wzniosłości może być zrozumiałe jedynie dla kogoś, kto wcześniej dotarł do wniosków co najmniej zbliżonych na własną rękę. Bo w ogóle sądzę, że naprawdę dogadać się możemy jedynie co do tego, co do czego na wstępie z grubsza się zgadzamy. Rozmowa jest nie tyle przekazywaniem czegoś całkiem nowego, co uzgadnianiem szczegółów tego, co obie strony już wiedzą. Właśnie dlatego nawet gdybyśmy znali język lwa, nie dogadalibyśmy się z nim.
Oznacza to niestety, że nie należy sobie robić wielkich poznawczych nadziei, a raczej pogodzić się z myślą, że świat będziemy do śmierci (a może i dłużej) badać na własną rękę. Inni niewiele mogą nam pomóc. Nie mamy też żadnej ostatecznej instancji, przed którą moglibyśmy potwierdzić słuszność naszych teorii – bo o czym świadczy to, że nasze myśli rezonują z innymi? Możemy wszyscy się mylić, w historii ludzie mylili się w milionowych grupach. Ale też przeważnie nie o wiedzę lub rozumienie nam chodzi, a o koordynację naszych działań. A to osiągamy całkiem niezależnie od tego, czy słowa, których używamy trzymają się kupy. Jeśli się nie trzymają, to zawsze można braki uzupełnić mieczem lub policyjną pałką. Jeśli się trzymają, to też warto dla pewności kilka razy przyłożyć.
Wracając do wzniosłości, ma to być uczucie związane z odczuwaniem estetycznej przyjemności w sytuacji, kiedy z bezpiecznej pozycji obserwujemy przejawy grozy przyrody – wzburzone morze, agorafobicznie ogromne przepaści i tym podobne. Ponieważ w rzeczywistości nic nam nie zagraża (wzniosłość nie zachodzi przy walce o przeżycie), umysł może swobodnie oddawać się rozmyślaniom na temat swojej małości, prowadząc perwersyjną grę myślową. Skąd tu przyjemność? Zdaje się, że ulegamy w ten sposób iluzji, iż docieramy do jakiejś granicy świata, obcujemy z czymś w rodzaju namacalnej nieskończoności. Zbliżamy się do niej na tyle, na ile to możliwe, zwiększając dystans pomiędzy sobą – obserwatorem – a światem – przedmiotem obserwacji. Różnica jest oczywiście nie fizyczna, ale konceptualna.
W pierwotnym znaczeniu wzniosłość odnosi się wyłącznie do oglądania przyrody. Można zapytać, skąd to ograniczenie. Co właściwie miałoby stać na przeszkodzie, aby czuć się zgnębionym widokiem 50-piętrowego molocha o jednostajnie przeszklonej fasadzie? Czy tak bardzo różni się od podobnie gładkiej góry, z której nieostrożny wędrowiec (pracownik) runie kilkaset metrów w dół, bez nadziei na ratunek, na zimny beton? Zresztą wyobraźmy sobie błądzenie korytarzami tego molocha – beznadziejne poszukiwania wybranego pokoju o cztero-pięciocyfrowym numerze i błąd w numeracji, który z prób jego zlokalizowania czyni kafkowską tragifarsę. Śmierć głodowa na korytarzu między donicą z paprocią a drzwiami od nieczynnej windy. Uszkodzona lampa migocze, pobzykując, i to jedyny odgłos, jak towarzyszy nam w ostatnich chwilach, bo miękki dywan tłumi wszystko inne. Nie ma nikogo, kto by nas pożałował. Oczywiście, Kant nie miał w xviii wieku do dyspozycji takich wizji, ale my po biurokracji spodziewamy się już wszystkiego, co najgorsze, i chętnie napawamy się tymi wyobrażeniami.
Owszem, wciąż zachodzi ta różnica, że budynek wzniósł człowiek. Nie wierzymy już chyba jednak w to, że nasze twory znajdują się w pełni pod naszą kontrolą. I nie trzeba tu nawet snuć fantazji o zbuntowanych robotach. Niewoli nas nasza własna gospodarka, niewoli polityka, przeczuwamy, że któregoś dnia mogą nas zapędzić do 50-piętrowego molocha, może nawet wzniesionego za nasze pieniądze przez wyszkolonych za nasze pieniądze inżynierów. Przeczuwamy, że równie nieokiełznany, niezgłębiony i bezwzględny co przyroda jest ludzki rozum, kiedy zrzuca z siebie okowy przesądów i łapie w żagle wiatr historii. Bo nie potrzebujemy nawet budynków – bać się możemy samych myśli, które doprowadziły do ich wzniesienia.
Tkwi tu jedno zasadnicze niebezpieczeństwo – estetyzacji. Wbrew nadziejom starożytnych Greków, dobro nie splata się wcale w naturalny sposób z pięknem. To ważna kwestia – nie rozstrzygniemy jej tutaj – ale przyznać trzeba co najmniej tyle, że dla piękna wiele osób gotowych jest zaakceptować wprost zło. I wcale nie wiadomo, jak należałoby zdefiniować to piękno, dla którego – przyjmijmy na moment, że Neron działał w dobrej wierze – warto było spalić Rzym.
Stanisław Butowski
POZDROWIENIA Z POPIELNIKA, KATOWICE, 2020
Stanisław Butowski (1990) z wykształcenia językoznawca, pracuje jako tłumacz i akademik. Po dyletancku uprawia muzykę, filozofię i badania nad pismem. Wychował się i mieszka w Warszawie, emocjonalnie związany z „Pomorzem Tylnym”. Dobrze czuje się na uboczu. Prowadzi bloga literackiego pod nazwą „Butowski, jak buty” w serwisach Facebook i Tumblr.