#7 Czy „kiedyś to było lepiej”? / O nostalgicznej wymowie książki
STANISŁAW BUTOWSKI
Nie zamierzam tłumaczyć się z tego, że „Popielnik” zawiera kilka obrazów z mojego dzieciństwa. Jeśli pisarzowi rzeczywiście zależy na prawdzie, to nie może pisać o niczym innym, tylko o sobie. A że wspomnienia też potrzebują czasu, aby dojrzeć – cóż, tylko te były jak na razie gotowe do zbiorów. Chcemy zająć się tu nostalgią jako taką.
Zacznijmy od zanotowania następującego paradoksu: z każdym kolejnym dniem, rokiem i dziesięcioleciem nasza cywilizacja rozwija się – zdobywamy coraz to nowe możliwości technologiczne, lepiej rozumiemy ludzką duszę i doskonalimy zapisy prawne regulujące nasze życie społeczne. W jakimś oczywistym sensie powinno być więc coraz lepiej. Z drugiej strony z każdym kolejnym dniem, rokiem i dziesięcioleciem naszego życia narasta w nas poczucie tęsknoty za czymś utraconym, a skoro przebija się ono pomimo wszystkich tych zachwycających i jakże potrzebnych nowinek w rodzaju selfie sticka, to można przynajmniej zastanawiać się, czy to utracone nie było aby cenniejsze.
Intrygujące jest również to, że ten dwoisty układ powtarza się w każdym czasie, nie cechuje tylko naszej komputerowej epoki; najpewniej z dokładnie takimi samymi uczuciami mierzyli się mieszkańcy świata starożytnego. Układ jest też symetryczny: tak, jak nie da się zatrzymać upływu czasu, który coś z nas wyrywa (nie wiemy jeszcze, co to), tak samo nie da się zatrzymać pochodu postępu – nie da się powiedzieć, że oto doszliśmy do miejsca, któreśmy sobie wyznaczyli – czas odpocząć i nacieszyć się widokiem. Rodzi się podejrzenie, że jedno jest ściśle związane z drugim.
Najprostsze wyjaśnienie nostalgii jest takie, że to tęsknota za znanym, oswojonym w obliczu niepewności. Gdybyśmy je przyjęli, recepta byłaby prosta: nostalgię należy zdusić, bo najzwyczajniej w świecie świadczy o słabości charakteru. Takiemu rozumowaniu chcemy dać tutaj odpór. Zresztą o jego fałszywości przekonuje już to, że gdyby nostalgia miała faktycznie oznaczać słabość, to jako wyraz siły należałoby przyjąć…?
Cofnijmy się do punktu, w którym stwierdziliśmy nieuchronność postępu. Postęp to nasz prawdziwy imperatyw kategoryczny. Nie może zwolnić, choćbyśmy nie mieli już dokąd iść – w takim przypadku trzeba wyznaczać nowe kierunki, nawet za cenę chodzenia w kółko (moda). Skąd ten imperatyw? Przychodzą mi do głowy dwie możliwe odpowiedzi, niewykluczające się zresztą wzajemnie:
Pierwsza: Służy on tym, którzy na pobudzanym w ten sposób przepływie zasobów korzystają, bo mają kupiecki temperament i umieją zagarnąć więcej dla siebie. Cóż, pójdą do piachu jako nieco bardziej smakowita pożywka dla robaków i oby robaki doceniły, ile wysiłku kosztowało ludzi sprawienie im tej małej przyjemności.
Druga: Dzieje się to samoczynnie (jest to jakaś ewolucyjna skaza na charakterze człowieka) – kiedy usunięte zostają bariery blokujące taki ruch. Tę barierę pozwalam sobie na szybko nazwać moralnością – to chęć samoograniczenia. Na nasze czasy przypada całkowite zniesienie tak rozumianej moralności – i uczynili to, śmiem twierdzić, właśnie kupcy. Teraz jedyna akceptowalna dla nas granica to ta, którą wyznacza ograniczenie drugiego człowieka. Ograniczanie samego siebie postrzegamy wręcz jako ułomność. I wypieramy ze świadomości koszty takiego życia: ciągłe napięcie, wieczną nietrwałość, konieczność dowodzenia i osiągania wszystkiego po wielokroć, w kółko i od nowa, uczenia się, potwierdzania, dorabiania, leczenia nerwicy spowodowanej stosami psujących się przedmiotów i ponapoczynanych spraw. Nie wspominając już o barbarzyńskim gwałcie na przyrodzie i tłumionych wyrzutach sumienia, które ów powoduje i które w końcu rozlewają się, brudząc wszystko dookoła.
Nostalgia – oto moja teza – jest niejasnym przeczuciem, że coś tu jest nie tak. Że szybkość to terror. Postęp – to przemoc. Wieczne gnanie naprzód – to niewola. Skoro i tak czeka nas nicość, to po co w nią biec jak pędzone zwierzę, jeśli można z godnością – wkroczyć?
v = s/t. Jeszcze 50 lat temu życie Popielniczan rozgrywało się wewnątrz okręgu o promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Pewnie było trochę nudno, tęskniło się do Paryża i czekolady, z nudów pito, opłakiwano i odpracowywano pijaństwo (niełatwo ważyć takie rzeczy) – ale co jest teraz? Pustynia, przez którą auta przelatują z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę, tony padliny przy drogach; drzewa na poboczach – niebezpieczne dla pędzących kierowców – zastępują krzyżyki z kaskami. Coraz więcej życiowych spraw w coraz bardziej oddalonych miastach, a coraz mniej powodów, żeby być u siebie. Wieczorem nad miasteczkiem góruje niebieskawa łuna świateł telewizorów, Popielniczanie są w Dallas w Teksasie, są w kosmosie, są w alkowie ruskiej księżniczki, są w porcie, gdzie ma nastąpić przekazanie walizki z kokainą. Podjeżdżają dwie limuzyny, cos idzie nie tak. Rozlegają się strzały, odgłosy tłuczonego szkła, wreszcie wybuch. Jeśli są tam szczęśliwi, to co ja mogę powiedzieć?
Dlatego lament na końcu książki wybrzmiewa nieśmiało, to głos jednego człowieka, który nie rości sobie prawa, aby mówić za kogokolwiek jeszcze, aby komukolwiek urządzać życie. Jakże w takim razie mógłby pochwycić świat i zamknąć w bezpiecznym miejscu, aby uchronić go przed piekłem gonitwy – inaczej niż pisząc książkę?
Stanisław Butowski
POZDROWIENIA Z POPIELNIKA, KATOWICE, 2020
Stanisław Butowski (1990) z wykształcenia językoznawca, pracuje jako tłumacz i akademik. Po dyletancku uprawia muzykę, filozofię i badania nad pismem. Wychował się i mieszka w Warszawie, emocjonalnie związany z „Pomorzem Tylnym”. Dobrze czuje się na uboczu. Prowadzi bloga literackiego pod nazwą „Butowski, jak buty” w serwisach Facebook i Tumblr.