KACPER POBŁOCKI
CHAMSTWO
FRAGMENT
Na widoku
Nie wiemy, kim był człowiek, który chcąc się przypodobać Marcinowi Mikołajowi Radziwiłłowi, nie odstępował go ani na krok. Tłumaczył, że to dla wygody księcia. Że chce być zawsze na jego widoku, nieustannie pod ręką i do usług. Radziwiłł postanowił mu to ułatwić. Chwilę przed tym, jak mężczyznę powieszono na szubienicy, miał on usłyszeć: „Teraz waćpan będziesz mi zawsze na widoku”.
Namolność podwładnego wywołała u magnata irytację, choć wcale nie była nadmierna. Bycie na pańskim widoku należało w czasach pańszczyźnianych do rutynowych obowiązków służby. „Gdy staniesz przed panem, gdziekolwiek to będzie” – czytamy w wierszyku krążącym po dworach jeszcze na początku XIX wieku – „piędzią nie odstępuj, lecz stój przy nim wszędzie, / Czekaj tego, co twój pan rozkazywać będzie. / Oka z niego nie spuszczaj, nie podglądaj za się, / Ale miej pilne oko na pana i na się”.
Z jednej strony – nie odstępuj pana na krok, bądź na każde skinienie. Odgadnij, czego potrzebuje, zanim zdąży otworzyć usta. Z drugiej – zachowuj się godnie, bo inaczej twoja służalczość będzie uwłaczać i panu. Rób, co do ciebie należy, ale tak, jakbyś w ogóle nie istniał, nie istniała.
Spełnienie naraz obu przykazań musiało być karkołomną sztuką. Podwładny Radziwiłła za swoją natarczywość zapłacił najwyższą cenę. Dla księcia była to pewnie błahostka – ot, taka sobie okazja, by zabłysnąć dowcipem. Sama się napatoczyła i magnat nie mógł sobie darować. Pojawiła się bowiem możliwość nie tylko popisania się wisielczym – dosłownie – humorem, ale też powiedzenia czegoś. Myśl, którą Radziwiłł wyraził za pomocą trupa zawieszonego na publicznym widoku, brzmiała tak: jeśli pan włada życiem swoich ludzi, to dysponuje również ich śmiercią.
Nie byłoby oczywiście żartu, gdyby Radziwiłł nie miał pod ręką szubienicy. Skąd brały się one na polskich dworach?
Odpowiedź znajdziemy w książce Gospodarstwo z 1588 roku. Jej autor, Anzelm Gostomski, nie był ani literatem, ani publicystą, tylko człowiekiem czynu, który za namową znajomych spisał osobiste doświadczenia związane z prowadzeniem gospodarstwa rolnego. Jego podręcznik stał się bestsellerem, gdyż polska szlachta w XVI wieku dopiero uczyła się rolnictwa. Wcześniej rolą zajmowali się chłopi, a możnowładztwo żyło z danin. Dzięki temu, że Gostomski musiał swoim czytelnikom tłumaczyć wszystko od postaw, możemy jego książkę uznać za swoisty katechizm ustroju folwarczno-pańszczyźnianego.
Moment, w którym żył Gostomski, był szczególny. Na całym świecie raczkowały wówczas systemy podobne do tego, jaki wykluwał się w Polszcze. Wszystkie opierały się na przymusowej pracy. Książka Gostomskiego była prekursorska, gdyż zapowiadała te nowe czasy. Ich reguły próbowały objaśnić różnego rodzaju poradniki, w tym ekonomiczne. Jednym z najsłynniejszych stała się Droga do bogactwa Benjamina Franklina z 1758 roku. Książka Gostomskiego nie zrobiła tak globalnej kariery, ale zawarte w niej rady są zaskakująco uniwersalne i można je równie dobrze odnieść do innych wcieleń nowożytnej niewoli.
Za podstawową regułę współczesnej gospodarki często się uznaje, spopularyzowaną właśnie przez Franklina, zasadę „czas to pieniądz”. Purytański ideał oszczędności nie był obcy i Gostomskiemu, który radził dwa stulecia wcześniej: „Kto chce być sprawnym, folguj czasowi, darmo go nie puszczaj”. Ale to inna maksyma z Gostomskiego oddaje sedno nowożytnej niewoli, w tym ustroju folwarczno-pańszczyźnianego. Droga do bogactwa nie prowadziła tylko poprzez umiejętne zarządzanie czasem, ale przede wszystkim poprzez umiejętne zarządzanie ludzkim życiem: „A to jest najwiętszy fundament, aby chłopi wszyscy wychadzali na robotę, o co napierwsza a napotrzebniejsza kaźń [bezlitosna kara] ma być na chłopa”, radził.
Innymi słowy, fundamentem dobrej gospodarki jest pańszczyzna, a najlepszym sposobem na jej wyegzekwowanie – naga przemoc.
Czerpiąc z własnej praktyki, Gostomski opisywał całą hierarchię kaźni, od najlżejszych do tej najcięższej: „Chłop, gdy mu nakaże włodarz [nadzorca] albo też urzędnik [dworski] robotę, a nie posłucha […], chłosta cztery plagi przez gołe ciało i [pańszczyznę] odrobić” . Gdy ktoś spóźniał się do pracy, to dostawał połowę kary: dwie plagi oraz dodatkowe pół dnia do odrobienia. „Włodarz, który zełże, tego karać, a którego trzykroć skarawszy o łeż [kłamstwo], czwarty raz na szubienicę”.
Szubienica była królową kaźni.
Roztropny gospodarz, rzecz jasna, nie szafował nią tak pochopnie jak Radziwiłł. Szubienica była kaźnią ostateczną, nieodwracalną i wymierzaną za przewinienia kardynalne – trwałe nieposłuszeństwo, kłamstwo czy zdradę. Na co dzień dyscyplinowano za pomocą bicia. Było ono tak rozpowszechnione, że wręcz przestano je zauważać. W jednym z pierwszych syntetycznych opracowań historii polskiej wsi czytamy: „bicie poddanych nie było nawet karą, a było zwyczajnym sposobem wymuszania posłuszeństwa przy odbywaniu powinności. Nikt nie był w stanie w [dawnej] Polsce tego zabronić”.
Pamiętne
Pomiędzy publikacją książki Gostomskiego a ostatecznym końcem pańszczyzny na ziemiach polskich w 1864 roku (czy niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych rok później) świat zmienił się nie do poznania. Ale pomimo różnic – zarówno geograficznych, jak i historycznych – nowożytna niewola oparta była na jednej uniwersalnej praktyce. Na biciu.
Nawet krytycy kar cielesnych uważali je za przykrą konieczność – bo przecież poddani są, podobnie jak zwierzęta, z natury leniwi. „A wszakoż jeślibyś je [chłopów] też nalazł śpiące, jako apostoły w ogrodcu, tedy też nie wadzi ich maczużką [kijem] przebudzić, aby na nie pokusy nie przychodziły”, pisał Mikołaj Rej. W 1862 roku, niemal trzy stulecia po jego śmierci, na świat przyszedł Tomasz Nocznicki. We wspomnieniach z dzieciństwa opisał człowieka o imieniu Filip, który „był starym dworskim sługą. […] Miał przeszło lat siedemdziesiąt, duży był i tęgi. Kiedyś pił tęgo, w starości odumarła go żona i dzieci, został sam i dożywał życia. W lesie pasał bydło, zimą robił, co mógł, u gospodarzy”. „Toż on historię pańszczyzny pisał na skórze chłopskiej, a inni ludzie pisali ją na jego skórze. Był ogromnym znawcą kar, jakie we dworach odbierali chłopi. Opowiadał ten starzec, że nie było na wsi człowieka od lat czternastu do siwych włosów, ani mężczyzny, ani kobiety, którzy nie byli bici na dworze, i to bardzo często”.
Bicie to basso continuo trzystu lat pańszczyzny.
Rutynowość przemocy opisywała notatka prasowa z 1817 roku, zatytułowana Machina do bicia chłopow: „Ktokolwiek miał do czynienia z chłopami, ktokolwiek pragnął ich uczynić pożytecznymi samym sobie, musiał prócz doświadczonej przykrości przekonać się jeszcze o stracie drogiego czasu na ich bicie potrzebnego, który z większą nierównie korzyścią mógłby się użyć na dobro dworu”. I jeszcze: „Bić go potrzeba, żeby uczuł, bić do półśmierci, żeby naprowadzić na drogę kierującej nim woli; bić ustawicznie, żeby mieć zeń cokolwiek użytecznego; bić, bić i bić bez końca, ażeby pamiętał o sobie, o żonie, o dzieciach”.
Daj „chłostę i pamiętne dobre”, radził już Gostomski.
Temat bicia powraca w niemal każdej opowieści o pańszczyźnie. Nawet w czasach, gdy ze starego świata pozostał już tylko blady cień. W pamiętniku z okresu międzywojennego czytamy: „Do dziś pamiętam, jak opowiadali, jak to dawniej bywało. Opowiadali o czasach pańszczyźnianych, jak to czasem dziedzicowi coś na nos wlazło, to bili, względnie ich służba biła […], nawet nie mówili za co. […] Mówili, że mojego pradziada to tak obito we dworze, że ten jak przyszedł do chałupy i legł, to leżał dwa miesiące i już nie wstał. Obito go za to, że nie chciał dać swej żony za mamkę dla dziecka dziedzica. Ta jego żona, a moja prababka, podobno była młoda i ładna i dziedzic się ucinał do niej, a widocznie i pradziad ją kochał, i przypłacił to chłop życiem”.
Bicie było tak znormalizowane, że nawet sami pańszczyźniacy przechodzili nad nim do porządku dziennego. Pisał szlachcic Józef Pawlikowski w 1788 roku: „Widziałem nielitościwego pana jednego, że niesprawiedliwym jego ukazom wymawiał się poddany, ze zwierzęcą zajadłością bijącego; on ciężkie odebrawszy razy, prosto szedł do karczmy, okazując przed innemi [poddanymi] krwią zaszłe smagi, i razem wszyscy zalewali się trunkiem”.
To właśnie na plecach, garbowanych na co dzień plagami, wypisano historię pańszczyzny. Każde plecy były nośnikiem unikalnej opowieści. Inaczej zarastały skorupą strupów, twardą i pobrużdżoną jak kora drzewa. A kiedy rany się zagoiły, a ból ustał, można było zapomnieć. Dlatego potrzebni byli ludzie bliscy – bliźni, jak kiedyś mawiano. Ludzie połączeni doświadczeniem bicia. By przypominali, by dawali świadectwo.
Bo nikt przecież sam własnych pleców nie rozczyta.