20 marca 1995 roku sekta Ōmu rozpyliła w tokijskim metrze trujący sarin. W wyniku zamachu, który w zamyśle miał być pierwszym krokiem do zbawczej apokalipsy, zginęło dwanaście osób, a co najmniej kilka tysięcy zostało rannych. Kilkaset trwale ucierpiało na zdrowiu.
Haruki Murakami próbuje zrozumieć motywację zamachowców i często zaskakujące zachowanie ofiar – wielu pasażerów nieśpiesznie opuściło pociągi, udało się do pracy i dopiero po paru godzinach zgłosiło się do szpitala. Wybitny pisarz rozmawia z poszkodowanymi, świadkami i członkami sekty, by przedstawić nam ich relacje, a następnie zadaje pytania bez łatwych odpowiedzi. Czy atak był przypadkowym incydentem, czy wydarzeniem, które ujawniło mroczne oblicze Japonii? Czy to możliwe, że przemilczane potrzeby duchowe Japończyków zostały tak dalece wyparte, że powróciły w tej spotworniałej formie?
Autor: Haruki Murakami
Wydawnictwo: Czarne
Seria wydawnicza: Reportaż
Rok wydania: 2021
Oprawa: twarda
Liczba stron: 480
Format: 13.3 x 21.5 cm
Numer ISBN: 978-83-8191-173-3
Rankiem dwudziestego marca byłem w swoim domu w Ōiso, dwie godziny na południe od Tokio. Mieszkałem wtedy w Massachusetts, ale podczas ferii wiosennych wróciłem na dwa tygodnie do Japonii. Nie miałem w domu radia ani telewizora, więc nie dotarło do mnie, że w mieście zdarzył się kataklizm. Słuchałem muzyki, niespiesznie porządkując książki na półkach. Doskonale pamiętam tamten spokojny poranek. Na niebie ani chmurki.
Koło 10.00 zadzwonił znajomy, który pracował w mediach.
– W metrze stało się coś obłędnego, mnóstwo ludzi ucierpiało. – W jego głosie czuło się napięcie. – Trujący gaz. To sprawka Ōmu, bez dwóch zdań. Chwilowo lepiej omijaj Tokio. Oni są niebezpieczni.
Co on wygadywał? Trujący gaz w metrze? Ōmu? Dawno nie byłem w Japonii i nie śledziłem bieżących wydarzeń. Przeoczyłem sensacyjny materiał w „Yomiuri Shimbun” w Nowy Rok, kiedy to w pobliżu głównej siedziby Ōmu we wsi Kamikuishiki wykryto ślady sarinu. Wskazywały one, że sekta mogła maczać palce we wcześniejszej fali zatruć w pobliskim Matsumoto, oddalonym od Tokio o trzy godziny jazdy na północny zachód. Nie zdawałem sobie sprawy, że sekta Ōmu zamieszana jest w dziwne machinacje związane z licznymi zbrodniami i że stanowi w Japonii bardzo aktualny temat.
Dziś już wiem, że mało komu (a przynajmniej niewielu dziennikarzom) wydawało się przesadą posądzanie sekty Ōmu o udział w tak poważnym zamachu terrorystycznym. Ale i tak nie wybierałem się tamtego dnia do Tokio, więc znowu zająłem się porządkowaniem książek, jakby nigdy nic.
Tak mi upłynął dwudziesty marca.
Z tamtego ranka pozostała jednak konsternacja, wrażenie osobności czy też wyobcowania. Nadal czułem, że nie jestem zestrojony ze światem.
Potem przez wiele miesięcy z mediów lał się potok naj‑ rozmaitszych „wiadomości” o sekcie Ōmu. Japońska telewizja od rana do nocy zajmowała się niemalże tylko nią. Gazety, brukowce i czasopisma poświęcały zamachowi gazowemu tysiące stron.
Nic mi to nie wyjaśniało. Dręczyło mnie proste pytanie: co właściwie się wydarzyło w tokijskim metrze 20 marca 1995 roku?
A dokładniej: co wtedy robili ludzie jadący metrem? Co widzieli? Co czuli? Co myśleli? Gdybym tylko mógł, szczegółowo opisałbym każdego pasażera z osobna, aż po bicie serca i oddech, i to jak najwyraziściej. Istotne pytanie brzmiało: co by się przydarzyło zwykłemu obywatelowi japońskiemu, takiemu jak ja czy którykolwiek z moich czytelników, gdyby nagle padł ofiarą takiego zamachu?
Pominąwszy górnolotne ekscesy, prowadzona w mediach polemika miała dość jasną strukturę. Zasada moralna, którą podważył zamach gazowy, wydawała się dziennikarzom jednoznaczna: „dobro” przeciwko „złu”, „poczytalność” przeciwko „obłędowi”, „zdrowie” przeciwko „chorobie”. Było to oczywiste ćwiczenie z przeciwieństw.
Ten makabryczny incydent zaszokował Japończyków. Na ustach wszystkich był jeden okrzyk: „To czyste szaleństwo! Co się stało z nami Japończykami, że krąży wśród nas taki masowy obłęd? Gdzie była wtedy policja? Shōkō Asahara bezwzględnie zasłużył na karę śmierci…”.
Czyli wszyscy mniej lub bardziej zgodnym chórem opowiedzieli się za „słusznością”, „poczytalnością” i „normalnością”. Nie widziano w tym żadnych komplikacji. Innymi słowy, w porównaniu z Shōkō Asaharą, sektą Ōmu i ludźmi im podobnymi ogromna większość Japończyków rzeczywiście była „słuszna”, „poczytalna” i „zdrowa”. Nie dałoby się bardziej jednoznacznie przeprowadzić i zamknąć tego dochodzenia. Media tylko kibicowały tej rodzącej się jednomyślności i dodawały jej mocy.
Nieliczne osamotnione głosy próbowały się sprzeciwiać owczemu pędowi. „Czy nie należałoby ukarać zbrodni po prostu jako zbrodni, bez tego całego gadania o »dobru« i »poczytalności«?” W ogólnej wrzawie puszczano je jednak mimo uszu.
Lecz dziś, kilka lat po tamtym wydarzeniu, co możemy powiedzieć o tym, dokąd ten naprędce sklecony chór powszechnej jednomyślności doprowadził nas, Japończyków, mających słuszność po swojej stronie? Czego nas nauczyło to wstrząsające zdarzenie?
Jedno jest pewne. Pozostał dziwny marazm, gorzki posmak. Wykręcamy sobie szyje, rozglądając się wokół, jakbyśmy pytali: skąd to wszystko się wzięło? Większość Japończyków sprawia wrażenie, jakby gotowa była zapakować cały incydent do skrzyni z naklejką SPRAWY SKOŃCZONE I ZAŁATWIONE – choćby po to, żeby się otrząsnąć z marazmu, zmyć z podniebienia przykry posmak. Wolelibyśmy pozostawić ustalenie sensu całej tej gehenny rutynowym postępowaniom sądowym i rozstrzygnąć wszystko na poziomie „systemu”.
Oczywiście postępowanie sądowe jest cenne i pozwoli ujawnić wiele prawd. Dopóki jednak my, Japończycy nie wprowadzimy ich do swojego krwiobiegu i nie zmieścimy w polu widzenia, wszystko zagubi się w masie nieistotnych szczegółów oraz sądowych plotek i utknie w zapomnianym zakamarku historii. Deszcz, który spadł na miasto, spływa do mrocznych ścieków i do morza, nawet nie nasączywszy ziemi. System sądowy może na podstawie prawnej uporać się z tylko jednym aspektem tej sprawy. Nie ma żadnej pewności, że to ją rozstrzygnie.
Innymi słowy, wstrząs, który sekta Ōmu zafundowała japońskiemu społeczeństwu za pomocą zamachu gazowego, wciąż domaga się skutecznej analizy, a płynącą z niego naukę należy dopiero przyswoić. Nawet teraz, choć już skończyłem przeprowadzanie wywiadów z ofiarami, nie mogę odłożyć zamachu do teczki, mówiąc po prostu: „W sumie była to przecież tylko skrajna i wyjątkowa zbrodnia, dzieło wyobcowanej i marginalnej grupki obłąkańców”. I co mam myśleć, skoro nasza zbiorowa pamięć o tej sprawie ma w sobie coraz więcej z dziwacznego komiksu lub miejskiej legendy?
Jeżeli to tragiczne wydarzenie ma nas czegoś nauczyć, mu‑ simy mu się przyjrzeć od nowa pod rozmaitymi kątami i na różne sposoby. Coś mi mówi, że jeżeli nie wypłuczemy tej kwestii ze swoich organizmów, będzie coraz gorzej. Zbyt łatwo jest powiedzieć: „Sekta Ōmu była zła”. Mówienie: „To nie ma nic wspólnego ze »złem« ani »niepoczytalnością«”, także niczego nie załatwia. Prawie nie sposób jednak wyrwać się spod uroku tego rodzaju sformułowań; naładowany emocjami podział na „nas” i „ich” zajeżdżono już na śmierć.
Nie, moim zdaniem potrzebne są nam słowa z innego kierunku, nowe słowa do nowej narracji. Inna narracja, zdolna oczyścić teraźniejszą.