Humanizm jako filozofia w działaniu
Jacek Bartyzel
Humanizm jako filozofia w działaniu
Jacek Bartyzel
Książka Pawła Armady zasługuje na życzliwe potraktowanie z co najmniej dwóch i równoważnych powodów. Po pierwsze, ze względu na przedmiot dokonywanego w niej namysłu, refleksji i medytacji. Paul Elmer More (1864-1937) i Irving Babbitt (1865-1933) to myśliciele mocno dziś – niestety – zapomniani, ale najwyższego kalibru intelektualnego, a przy tym wyborni styliści, których lektura dostarcza wrażliwemu czytelnikowi umysłowej i estetycznej przyjemności w najlepszym gatunku. Mieli do powiedzenia wiele ważnych rzeczy, byli znakomitymi krytykami współczesnej im (a poniekąd wciąż i nam) kultury, posiadali wyraźny i dobrze przemyślany program naprawczy, bazujący przede wszystkim na rewitalizacji tradycji klasycznej i to nie tylko europejskiej (zachodniej), ufundowanej na dziedzictwie greckim oraz chrześcijaństwie, ale również na osiągnięciach myśli dalekowschodniej, przede wszystkim chińskiego konfucjanizmu i indyjskiego buddyzmu. Program ten – co autor książki bez ogródek zaznacza – poniósł klęskę i został zapomniany, lecz nie powinno to w żadnym wypadku skłaniać do jego zlekceważenia, i to nie tylko dlatego, że obu autorom przyszło żyć i działać na wyjątkowo niewdzięcznym dla studiów klasycznych, nacechowanym zaś dość prymitywnym pragmatyzmem, gruncie północnoamerykańskim, ale także dlatego, że po prostu taki jest odwieczny los autentycznych mędrców i proroków. Twórcy programu nazwali go „humanizmem”, a ściślej mówiąc, „nowym humanizmem” (New Humanism), aby ostro odróżnić się i odciąć od tego zbanalizowanego i wykoślawionego przez zupełnie przeciwstawną w istocie autentycznemu humanizmowi, a uzyskującą status obiegowego znaczenia, narrację sentymentalnego bądź scjentystycznego humanitaryzmu, który dla „nowych humanistów” był głównym przeciwnikiem. Zarazem, o czym warto nadmienić, „nowi humaniści” byli uczestnikami nieco szerszego, choć i tak elitarnego grona subtelnych intelektualistów z Nowej Anglii, będących uczniami filozofa i pisarza (będącego, jak sam o sobie mówił, „mieszanką lorda Kelvina i św. Tomasza z Akwinu”) Henry’ego Adamsa (1838-1918), takich jak myśliciel i zarazem genialny architekt Ralph Adams Cram (1863-1942) oraz filozof George Santayana (1863-1952), których historycy filozofii politycznej nazywają często „pesymistycznymi konserwatystami”, sami zaś z kolei wywarli wpływ na wielkiego poetę i eseistę Thomasa Stearnsa Eliota (1888-1965) oraz angielskiego krytyka literackiego Thomasa Ernesta Hulme’a (1883-1917), o czym zresztą autor książki pisze. Byli to myśliciele tak nietypowi dla klimatu społeczno-kulturowego Stanów Zjednoczonych, że śmiało można odnieść do nich słowa wypowiedziane nieco później pod adresem Russella A. Kirka, iż „urodzili się w niewłaściwym kraju, a do tego o 150 lat za późno”. Świadczy o tym choćby fakt, że Eliot po prostu uciekł ze Stanów do Anglii i demonstracyjnie przyjął poddaństwo brytyjskie.
Po wtóre, książka Armady jest godna polecenia ze względu na to, jak została napisana. Paweł Armada nie jest zwyczajnym sprawozdawcą lub repetytorem podążającym niewolniczo za tokiem myślenia bohaterów swojej książki. Jego książka jest autentycznie autorska, to znaczy taka, w której autor prowadzi nieustanny żywy dialog z czytanymi przez siebie myślicielami, snując na kanwie prezentowanych poglądów własne przemyślenie, śmiało wybiegające także w aktualne problemy kultury. Chociaż skądinąd wiadomo, że dr Armada jest poważnym uczonym akademickim, publikującym „regularne” książki i artykuły naukowe, to jednak omawiana książka nie jest „klasyczną” monografią naukową, lecz zbiorem trzech esejów, wszelako powiązanych klamrą podmiotową interpretacji myśli obu tytułowych bohaterów książki. To, jak sam zaznacza, książka o charakterze protreptycznym, czyli zachęcająca czytelnika do podjęcia samodzielnych studiów zapłodnionych ową „niespotykanie mądrą lekcją filozofii politycznej”, jakiej udzielają nam More i Babbitt. Rolą eseisty jest tu przede wszystkim umiejętne przeprowadzenie operacji wydobycia ze skarbnicy ich filozofii wątków zarazem przewodnich, jak i mających zdolność do nieustannej inspiracji dla myślenia współczesnego.
W eseju pierwszym, zatytułowanym O mieszaniu i wyjaśnianiu pojęć, Armada rekonstruuje podstawowe założenia i konkluzje koncepcji humanizmu w ujęciu More’a i (zwłaszcza) Babbitta. Jest to godna uznania i precyzyjna szlifierka intelektualna, docierająca do rdzenia właściwego i bezpośredniego znaczenia słowa „humanizm”, będącego sposobem formowania umysłów i charakterów przyszłych obywateli republiki, a nie ideologią lub ofertą „religii zastępczej”. Humanizm jest „filozofią w działaniu” i dociekaniem choroby duszy trapiącej społeczeństwo od epoki nowożytnej, której sprawcą jest owa nędzna imitacja zarówno humanizmu, jak i religii transcendentnej, czyli humanitaryzm. Ów humanitaryzm „nowi humaniści” rozpoznają jako wiarę w ludzkość, występującą w dwu, pozornie kontradyktoryjnych, lecz w istocie zmierzających ku temu samemu (przypominają się tu „dwie drogi ku tej samej przepaści”, jak pisał Igor Szafarewicz), odmianach, to znaczy humanitaryzmu „naukowego”, opartego na wierze w postęp (co zapoczątkował Francis Bacon), oraz humanitaryzmu sentymentalnego, postulującego i wierzącego w „oswobodzenie” dobrego jakoby z natury – w przedspołecznym stanie dzikości – człowieka (którego inicjatorem był J.-J. Rousseau). Jeden i drugi rodzaj humanitaryzmu przejawia się w braku pokory wobec złożoności i tajemnicy rzeczywistości, w redukcjonistycznym monizmie ontologicznym oraz w okaleczonej, monokauzalnej w wyjaśnianiu, materialistycznej wierze; przede wszystkim zaś humanitaryzm jest imitacyjną parodią chrześcijaństwa.
Tematem przewodnim eseju drugiego pt. Ideały nieekonomiczne jest problem konfuzji pomiędzy głównym mitem politycznym humanitaryzmu, czyli wywindowaną do rangi świeckiej wiary, której nie wolno kwestionować, ani nawet „bluźnierczo” dyskutować, demokracją, a wymogami autentycznego i mądrego przywództwa politycznego. Mit demokracji, nazywany przez humanistów również z grecka eleutheromanią (obłędem rozpasanej wolności), tak skutecznie zaszczepiono masom, że stał się on wprost zagrożeniem dla cywilizacji i aktualizującą się już potencją powrotu do stanu barbarzyństwa. Nie tylko masom zresztą, bo dotyka on także wierzchołka społeczeństwa, deprawując intelektualistów, co skutkuje coraz większą mizerią uniwersytetów, z drugiej strony zaś objawia się jako ekonomizacja zagadnień religijnych. Demokracja skłania do patrzenia w dół, zamiast w górę, ku ideałom transcendentnym. Zadanie humanizmu jawi się zatem jako paląca konieczność zatrzymania dryfu w kierunku czystej demokracji i wyedukowania politycznych dżentelmenów, przepojonych sokratejskim duchem człowieka, który się „samo-rządzi”, dzięki temu zaś zdolnych dokonać „humanistycznego najazdu” na ośrodki władzy. Bestializującej człowieka formule strywializowanej do żołądka polityki demokratycznej: „Gospodarka, głupcze!”, należy przeciwstawić imperatyw przywrócenia należnego miejsca wyobraźni. W tym zresztą wychodzi na jaw rozmiar klęski poniesionej przez „nowych humanistów”, albowiem obecnie krytykowany przez nich amerykański ideał działania na rzecz komfortu nie tylko wzmógł się jeszcze, lecz rozprzestrzenił się na cały niemal świat, do czego doszło jeszcze wyraźne zbliżenie obu przewodnich ideologii politycznych świata nowoczesnego, czyli liberalizmu i marksizmu, co Armada wyraża zgrabną figurą, w której Adam Smith jest „Starym Testamentem”, a Karol Marks „Nowym Testamentem” biblii humanitaryzmu. Mimo to autor uważa, że More i Babbitt, chociaż doznali doraźnej porażki, pozostawili nam niezwykłą formułę zadania o niegasnącej aktualności: krytycznego przebadania fałszywych idei wpływających na życie społeczeństwa.
Prawdziwym tour de force autora jest jednak trzeci esej pt. Starożytne zwierciadło teologii, w którym na kanwie – skomplikowanej skądinąd – kwestii relacji „nowych humanistów” do religii objawionej rozważana jest sytuacja chrześcijaństwa w podbitym przez humanitaryzm świecie współczesnym. Rozwijając myśli More’a i Babbitta, Armada konstatuje, że tradycyjna religia sprawia dziś wrażenie pobitej przez oświecenie, „zjedzonej” wręcz przez nową „religię ludzkości”, która bliska jest dobicia „chrześcijańskiego smoka”, a najdogłębniejszym skutkiem tego stanu rzeczy jest korozja samej religii, podatnej na „uhmanitarystycznienie” jej od wewnątrz i przybierającej postać „chrześcijaństwa bezobjawowego”. W tym kontekście autor książki zastanawia się nad tym, dlaczego współczesne chrześcijaństwo tak łatwo poddaje się naciskowi ze strony tej imitacyjnej parodii i faktycznie upodabnia się do niej, gubiąc swoją samoistną autentyczność. Jest to pytanie szczególnie dramatyczne w obliczu natężenia tej samobójczej strategii dostosowawczej za pontyfikatu obecnego biskupa Rzymu. Mimo to, a może właśnie dlatego, Armada uważa, że nadal powinniśmy przeglądać się w zwierciadle chrześcijaństwa, zwracając uwagę na to, że kiedy przekracza się czerwoną linię atrofii autorytetu eklezjalnego, a demokracja nabiera wymiaru teologicznego, autorytet świecki, autorytet władzy politycznej bierze wszystko i nie ma już przed nim żadnego schronienia także dla humanizmu. Szczególnie interesująca jest tu jego wnikliwa analiza poglądów na religię obu myślicieli z Harvardu, którzy wychodząc z różnych punktów widzenia, w dużej mierze spotykali się ze sobą w konkluzjach. Babbitt, choć poróżniony z tradycyjnym ujęciem wiary i nawet bliższy buddyzmowi niż chrześcijaństwu, czynił wszelako pozytywny wyjątek dla dyscyplinującego autorytetu Kościoła Rzymskiego i uznawał, że o ile humanitaryzm może być postrzegany wyłącznie jako wróg humanizmu, o tyle możliwa jest kooperacja humanisty z chrześcijaninem na gruncie obrony wspólnego, klasycznego dziedzictwa. Z innej pozycji wychodził More, który był bardziej otwarcie religijny i uważał się za anglokatolika (acz „niepraktykującego”), a pod koniec życia występował nawet w szacie apologety. Od religii oczekiwał przede wszystkim ponownego przebudzenia zbawiennego poczucia zaświatowości, zauważając też, że chrześcijaństwo jest religią najgłębiej łączącą teleologiczny obraz świata z indywidualnym poczuciem celu. Pragnął udzielać filozoficznego wsparcia wierze Chrystusowej, szukając wszelako ożywczej kooperacji ewangelii z platonizmem, mogącym być remedium na „wysuszające wichry scholastyki arystotelesowskiej”. Nawiązując do starożytnego rozróżnienia (Warrona) trzech rodzajów teologii, Armada konstatuje, że Babbitt próbował uprawiać humanistyczną „teologię naturalną”, More rozwijał „teologię mityczną”, obaj natomiast reaktywowali „teologię polityczną” jako odpowiedź na deifikację demokracji przez humanitaryzm oraz dochodzili do przeświadczenia, że humanizm bez religii jest niekompletny.
Swobodna forma eseju pozwala Pawłowi Armadzie wydostać się ze sztywnego gorsetu udawanej bezstronności wedle Weberowskiego standardu pozytywistycznie pojętej naukowości i otwarcie zgodzić się z przeświadczeniem More’a, iż wiara jest wspaniałą przygodą ducha, zdolną uleczyć kłopoty naszej cywilizacji oraz podjąć jego dramatyczny apel wzywający do skruszonego powrotu na okręt chrześcijaństwa, zanim będzie za późno. Dlatego jego książka może okazać się ważnym i poruszającym struny duszy głosem w debacie skupionej na trosce o prawe myślenie i wydobycie się naszego i przyszłych pokoleń z pułapek, w które wtrąciły naszą cywilizację wieki dominacji poglądów błędnych i powodujących karlenie samego człowieczeństwa.
„Arcana”, nr 149, 5/2019, ss. 152-155.